RealMadryt.pl w Lizbonie: Wszystko, co dobre, szybko się kończy.
Humor poprawił mi fakt, że kilkukrotnie przejeżdżający blisko mnie kierowcy używali klaksonu i wskazując na mój klubowy szalik, wystawiali kciuki do góry. To jedyny dowód na to, że stolica Portugalii w ogóle zauważyła, że dla niektórych tutaj działy się właśnie najpiękniejsze chwile ich życia. Dla reszty to po prostu kolejny z wielu wtorków w stołecznym pędzie.
Nieco inna atmosfera panowała w okolicach godziny 14:00 blisko stadionu Sportingu. Tutaj przynajmniej widać było pojedynczych fanów miejscowej drużyny. Stragany z szalikami, koszulkami, czapkami i wszelkimi gadżetami były już w pełni rozstawione, a o ceny poszczególnych produktów dopytywali przechodnie.
Kierowana ciągłą obawą, że dziwny sposób przyznawania akredytacji ostatecznie wykluczy mnie z oglądania tego meczu, weszłam na stadion w poszukiwaniu biura prasowego, żeby wcześniej odebrać swoją wejściówkę. Znowu bicie głową w mur. Nikt nie wiedział, gdzie coś takiego można zrobić. Odsyłano mnie z pokoju do pokoju, z piętra na piętro. W końcu dość zirytowana zapytałam jednego z ochroniarzy, jakim cudem w tym klubie z nikim nie da się porozumieć i nikt nic nie wie. Pan wzruszył ramionami i powiedział, że oni mu o niczym nie mówią. Trochę mi ulżyło – najwidoczniej Sporting nie ignoruje tylko mnie. Chyba po prostu taką przyjęli firmową strategię…
Ostatecznie udało mi się z kogoś wydusić informację, że akredytacje dla prasy będą dostępne na dwie godziny przed meczem, więc z nieskrywaną ulgą (i wkurzeniem, ale jego świadkiem był tylko mój dzielny towarzysz Karol) opuściłam teren stadionu. Pomijając te kilka godzin, w czasie których na zmianę się stresowałam i irytowałam na Sporting, powiem tylko, że ostatecznie laminowana karta zawisła na mojej szyi, a loża prasowa stanęła otworem. Widok na murawę i wypełniające się trybuny zaparł dech w piersiach, dlatego szybko zapomniałam o całej masie problemów, które musiałam pokonać, żeby tam się dostać.